Najnowsze |

Nigdy nie kupuj psa

Rozkocha cię w sobie od pierwszego wejrzenia. Od tych zabawnie nieporadnych kroków, gdy jako kilkutygodniowa futrzana kulka poznawał swój nowy dom, niepewnie zaglądając w ciemne kąty. Nawet jeśli początek waszej znajomości uczci śmierdzącą kałużą na środku zadbanego parkietu, wystarczy jedno spojrzenie na tę uroczą szczenięcą mordkę i przepadłeś na zawsze.

W pewnych aspektach twoje życie ulegnie całkowitemu przeprogramowaniu, a nowe obowiązki nie przypadną ci do gustu. Leniwe niedzielne poranki, pod znakiem przesypiania kaca-mordercy co najmniej do południa, odejdą w zapomnienie, bo przecież ktoś z psem musi wyjść. Z tego samego powodu czasem odmówisz spotkania ze znajomym, albo skrócisz wizytę u rodziny.

Będziesz się wściekać, że gdyby nie zeżarł tyle śniegu w czasie wieczornego spaceru, nie musielibyście wychodzić na kolejny o drugiej w nocy przy dwudziestostopniowym mrozie. Zdarzy się, że wydasz małą fortunę na całodobowego weterynarza, który pozszywa mu rany, bo zetrze się z pitbullem stając w obronie mniejszego kolegi.

Jednak za tych kilka drobnych niedogodności odwdzięczy się z nawiązką.

Niezależnie od pory dnia i nocy zawsze przybiegnie przywitać cię, kiedy tylko usłyszy dźwięk otwieranego zamka. Nie będzie mieć pretensji, że śmierdzisz, jakbyś przed momentem przepłynął kilka długości basenu wypełnionego spirytusem. Po prostu ogromnie ucieszy się na twój widok, choćby nie było cię zaledwie kwadrans.

Poliże po uchu i przytuli się do ciebie widząc, że choroba nie pozwala ci wstać z łóżka. Położy głowę na kolanach, gdy kłótnia z drugą połówką doszczętnie zdemoluje ci nastrój. Rozbawi do łez wielokrotnym, zawsze tak samo skazanym na niepowodzenie pościgiem za gołębiami. Zapewni świetny pretekst, by zagadać do tej ślicznej laseczki z owczarkiem niemieckim.

Zadziwi faktem, że na liście rzeczy, których przenigdy nie tknie, widnieją tylko cebula i pomidor, za to podobnie do ciebie mógłby popijać każdy posiłek zimnym piwem. Oraz cierpliwością do irytujących zaczepek twoich kilkuletnich kuzynów. Urzeknie twoich znajomych łagodnością mimo ponad 30-kilowej wagi i groźnego wyglądu.

Z czasem, a uwierz mi, że przyjdzie to szybciej niż mógłbyś przypuszczać, przestanie być dla ciebie tylko zwierzęciem. Stanie się niemal pełnoprawnym członkiem rodziny, naturalnym uzupełnieniem twojego domu. Nie będziesz mógł wyobrazić sobie życia bez psa, zapomnisz, że takie życie kiedykolwiek w ogóle istniało.

I wtedy, po ledwie kilkunastu latach intensywnej znajomości, po prostu odejdzie. Wbrew sobie zostawi cię samego z tymi wszystkimi przyzwyczajeniami. Z miską z niedojedzonym śniadaniem. Z zabawkami porozrzucanymi w każdym pokoju. Z ziejącym pustką ulubionym miejscem na dywanie. Z ogromnym żalem i poczuciem kurewskiej niesprawiedliwości, że przyjaźń pomiędzy psem a człowiekiem musi trwać tak bardzo za krótko.

A przede wszystkim z tą paskudną sceną, której nigdy nie skasujesz z pamięci, gdy leżąc przy twoich kolanach z przerażeniem w oczach łapie ostatni łyk powietrza.

Nigdy nie kupuj psa.


Pokaż zimie środkowy palec. Cztery niezwykłe parki wodne

winter sucks
A już byłem skłonny uwierzyć w te wszystkie głodne kawałki. 15 stopni w grudniu dawało do myślenia i rzeczywiście zastanawiałem się, czy ci przypinający się do drzew obrońcy pingwinów nie mają trochę racji. Wystarczyło jednak kilka dni, by aura przywróciła w mojej głowie ład i harmonię – globalne ocieplenie to histeryczne bzdury. Oczywiście masz prawo twierdzić inaczej, ale zanim wyżalisz się w komentarzu, rzuć okiem za okno. A potem zapytaj o zdanie Hiszpanów. Albo Amerykanów. No.

Mój stosunek do śniegu zdradziłem już przy okazji TEGO TEKSTU. Łatwo się więc domyślić, że ostatnie dni to dla mnie piekło w wersji głęboko mrożonej. A ponieważ domowe sposoby na przezwyciężenie mrozu sieją spustoszenie w mojej wątrobie, zacząłem szukać alternatyw.

Na szczęście nie jestem jedynym, który marzy, by nawet w środku mroźnej zimy móc założyć krótkie gacie i popluskać się w ciepłej wodzie. Co więcej, są wśród nas naprawdę tęgie mózgi i to im zawdzięczam stworzenie miejsc, w których niezależnie od daty widniejącej w kalendarzu, mogę pokazać Królowej Śniegu środkowy palec wygrzewając się na leżaku. Zapraszam na przegląd czterech niezwykłych parków wodnych. Krytych. Całorocznych. No cudownych po prostu.

World Waterpark
Edmonton, Kanada
edmonton waterpark
Graniczenie ze Stanami Zjednoczonymi może wpędzić w kompleksy. Choćbyś nie wiem jak się starał, u sąsiada i tak wszystko jest większe, lepsze i modniejsze, a twoja waluta jest dla niego równie wartościowa, jak ta z zestawu Monopoly. W 1986 roku dumni Kanadyjczycy postanowili wreszcie zagrać na nosie Wujowi Samowi i zbudowali w tamtym czasie największy kryty park wodny na całym świecie. W potężnej hali zmarznięte tyłki może rozgrzewać pięć tysięcy ludzi jednocześnie. Czekają na nich 23 zjeżdżalnie (dwie najwyższe mierzą 25 m) i ogromny basen ze sztucznymi falami. Do tego jacuzzi, a także bary serwujące alkoholowe drinki z palemką. World Waterpark posiada jeszcze jedną ważną zaletę. Jeśli twoja wybranka nie przepada za plażowaniem pod dachem, możesz zostawić ją w centrum handlowym, do którego park jest przyklejony. Prawda, że pomysłowe?  Całodzienna zabawa kosztuje ok. 36 dolarów (tych prawdziwych) + ewentualnie wykorzystany na kolejne siedem par szpilek limit twojej karty kredytowej.

Happy Magic Water Cube
Pekin, Chiny
bejing waterpark
Najlepszy dowód na to, że wielkie imprezy sportowe mogą localsom zostawić coś więcej niż tylko astronomiczne długi. W 2008 roku świat zachwycił się architekturą olimpijskiej pływalni, przypominającej kostkę wody. Gdy medale zostały rozdane, przedsiębiorczy Chińczycy, zamiast biadolić nad wysokimi kosztami utrzymania nietypowego budynku, zamienili go w przepiękny park wodny. Zajmujący 6000 metrów kwadratowych Happy Magic Water Park z miejsca stał się jedną z głównych atrakcji turystycznych pogrążonego w smogu miasta. Za nietypową elewacją znalazło się miejsce dla falującego basenu, rzeki, pokaźnego spa oraz 13 zjeżdżalni. Jest też coś dla fanów doznań ekstremalnych. W trakcie jednej z przejażdżek można doświadczyć wolnego spadania z wysokości 12 metrów. Całkiem nieźle jak na kraj podróbek.

Aqua World
Budapeszt, Węgry
budapest waterpark
Żeby schronić się przed mrozem w parku wodnym z prawdziwego zdarzenia, wcale nie trzeba rezerwować biletu na lot międzykontynentalny, bo i Europejczycy mają w tej branży niezłe osiągnięcia. Potężny kompleks basenów znajduje się np. nieopodal Budapesztu. Węgierscy architekci popuścili wodze fantazji i pod przezroczystą, 72-metrową kopułą umieścili imitację słynnej świątyni Angkor Wat. Otoczona siedemnastoma basenami (z których 15 działa przez cały rok) przyciąga tłumy, niczym promocja na karpia w Lidlu. Nie mogło oczywiście zabraknąć zjeżdżalni, których łączna długość to ponad 1000 metrów. Największą zaletą Aqua World jest jednak fakt, że z Krakowa dotrzesz do niego samochodem w jakieś 5-6 godzin. Nie mieszkasz w Krakowie? Cóż, nikt nie jest doskonały.

Tropical Islands 
Berlin, Niemcy
berlin waterpark
Tropikalny klimat zaledwie 90 km od granicy z Polską? Niemcy znów dowiedli, że impossible is nothing. Zapierający dech w piersiach park wodny zbudowali w długim na 360, szerokim na 210 i wysokim na 107 metrów hangarze, który w czasie II Wojny Światowej służył siłom powietrznym Wehrmachtu. Wewnątrz nie ma miejsca na półśrodki. Gdzie nie spojrzysz – wszystko zorganizowane z przytupem. Jak las, to 50 tysięcy roślin z 600 gatunków. Jak morze, to prawie 4,5 tysiąca metrów kwadratowych powierzchni. Jak plaża, to 200-metrowa z 850 leżakami. High life i wyższa pierdolencja. Wszystkich atrakcji Tropical Islands po prostu nie sposób wymienić, bo to, co w innych tego typu miejscach jest sufitem, u Niemca stanowi podłogę. Co ciekawe, pod kopułą znalazło się nawet… pole namiotowe. Nie musisz więc biegać z wywieszonym jęzorem z miejsca na miejsce, by z wydanych na bilet 42 euro wycisnąć każdego centa.

Książki Kominka odmieniły moje życie

kominek

Patrzę w lustro i oczom nie wierzę. Jak to możliwe, że ktoś tak przystojny, inteligentny i przenikliwy nie wpadł na to wcześniej? Czemu tyle lat utrudniałem sobie życie, mając pod nosem gotowe rozwiązania? Czemu dopiero książki Tomka Tomczyka naprowadziły mnie na ten oczywisty fakt, że...

…ebooki to najlepszy wynalazek od czasu stworzenia srebrnej taśmy?!

Z moim czytelnictwem jest trochę jak z alkoholizmem (cudzym, ja nad piciem panuję!). Potrafię długie miesiące szerokim łukiem omijać całodobowe księgarnie i krzywić się na sam zapach farby drukarskiej. Ale jak wpadnę w ciąg, to łykam jedną pozycję za drugą. A rano budzę się z uczuciem, że jeśli zaraz czegoś nie przeczytam, po prostu eksploduje mi łeb.

Ostatnio nałóg znów dał o sobie znać. Zerwałem banderolki z biografii Jana Himilsbacha i sir Alexa Fergusona oraz autobiografii Zlatana Imbrahimovica, Grzegorza Szamotulskiego i Igora Sypniewskiego. Do tego nowy Clarkson, „W cieniu Śląska” Michała Wyrwy, „Fifa Mafia” Thomasa Kistnera i, na dobicie, jakiś thriller medyczny Tess Gerritsen. Może nie są to dzieła tak ambitne, jak te autorstwa [tu dopowiedz sobie nazwisko dowolnego pisarza tworzącego ambitne dzieła. Ja nie znam]. Jednak i tak jestem lepszy od tej połowy Polaków, która czyta tylko książeczki reklamowe z Lidla. Zresztą tym razem nie o jakość się tu rozchodzi, a o ilość.

Załóżmy, że każde z wymienionych dziewięciu czytadeł liczyło średnio 500 stron. Do ich przerzucania wykonałem więc około 2250 (dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt!) ruchów ręką, zużywając przy okazji kilka litrów śliny i zlizując z palca tryliardy bakterii. Nawet nie wspominam o konieczności dźwigania tego całego balastu w plecaku. Każdy średnio rozgarnięty weterynarz wie, że w dłuższej perspektywie groziły mi poważne schorzenia, z odwodnieniem na czele.

Co za dużo, to niezdrowo!

Gdy okazało się, że świeżo zamówione „Blog. Pisz. Kreuj. Zarabiaj” i „Bloger i Social media” Kominka/Jasona Hunta/Tomka Tomczyka  to kolejne 1600 (!) stron do pochłonięcia, zdecydowałem, że muszę znaleźć inną drogę. Po ściągnięciu pierwszego lepszego czytnika ebooków, wrzuciłem obie do telefonu.

Doprawdy nie mogę zrozumieć, co brały neurony, które nakazały mojemu mózgowi zakwalifikować poprzednie flirty z elektronicznymi książkami jako nieudane. Oba tomiska wciągnąłem w kilka dni. Ani przez moment nie zatęskniłem za szelestem papieru. W tramwaju, w pracy, w poczekalni do dentysty, w każdej wolnej chwili po prostu wyciągałem Samsunga, by łyknąć kolejny rozdział. A do wszystkiego wystarczył mi prawy kciuk. Fakt, że teraz to on narażony jest na utratę zdrowia. Jednak jak twierdzi Franz Maurer, bez prawego kciuka da się żyć.
Oczywiście ebooki mają swoje wady. Nie zabijesz nimi komara. Nie zastąpisz urwanej nóżki od stolika pod tv. Nie schowasz tysiąca niemieckich marek na czarną godzinę. A już na pewno nie będziesz w stanie zgromadzić na nich unikatowej kolekcji kurzu z każdego miesiąca ostatniego roku. Plusy ujemne nie powinny jednak przysłaniać plusów dodatnich. Ja drukarzom chyba nie dam już zarobić.

Dzięki, Jason. Powinieneś więcej pisać. Więcej i grubiej.

PS. Tanio kupię Kindle. Poważne oferty zostawcie w komentarzach.

Jedyny przejaw kreatywności na Super Bowl - genialne reklamy

super bowl

W futbolu amerykańskim akcje są bardzo krótkie, żeby podczas przerw sponsorzy mogli upchnąć jak najwięcej reklam. Zawodnicy nie muszą też zbyt wiele myśleć. Dostają instrukcje od rozgrywającego, który z kolei otrzymuje je od trenera. Nikt nie musi myśleć sam za siebie. Mamy więc cztery sekundy ekstremalnie intensywnej akcji, po czym następuje jedyny w trakcie meczu przejaw kreatywności – reklama piwa.
John Cleese

Naprawdę próbowałem. Zdarzyło mi się zarwać noc, czasem odpaliłem coś na YouTube, przeczytałem kilka artykułów. Przecież, do cholery, setki milionów ludzi pod niemal każdą szerokością geograficzną nie mogą się mylić! I mimo tego kontenera dobrej woli, każde zetknięcie z meczem futbolu amerykańskiego wywołuje u mnie garść refleksji, które można skrócić do powyższego cytatu brytyjskiego komika. Myślę, że nawet kolarstwo szosowe byłoby w stanie skupić moją uwagę na dłużej. A przecież to sport tak nudny, że podczas transmisji komentatorzy recytują historię każdej mijanej przez kolarzy psiej budy, o ile są w stanie znaleźć ją w Wikipedii.

A jednak na Super Bowl czekam jak niestabilna uczuciowo gimnazjalistka na SMS od starszego chłopaka. Nie, oczywiście, że nie oglądam samego meczu. W czasie, gdy dwumetrowe ludzkie kłody przerzucają między sobą piłkę (która właściwie piłką nie jest), ja wyszukuję w sieci towarzyszące tym igraszkom reklamy.

Cleese wypowiada się o nich dość lekceważąco, tymczasem moim zdaniem każdy blok reklamowy to swoiste mistrzostwa świata w copywritingu. Do produkcji spotów zatrudniane są często największe nazwiska Hollywood, ich budżety przyprawiają księgowych o rozstrój żołądka, a slogany zostają w głowie bardzo długo. Nawet po kilku latach bez trudu przypominam sobie znakomite reklamy Doritos czy Bud Light.

W tym roku jednorazowa, 30-sekundowa emisja w czasie Super Bowl kosztowała rekordowe 4,5 miliona dolarów, ale idę o zakład, że żaden z szefów wielkich korporacji nie pożałuje wyczyszczenia budżetu na promocję. Poniżej wybrałem kilka tegorocznych spotów, które ujrzały światło dziene jeszcze przed meczem. Zdecydowanie nie powinniście ich przegapić. Szerokim echem odbił się zwłaszcza ostatni w tym zestawieniu, ale ponieważ kilka dni temu świetnie skomentowała go moja znajoma z A frytki do tego? , oszczędzę sobie niepotrzebnej pisaniny i zaproszę was do niej [KLIK].


















Śmierdzi mi tu słabym kinem

4dx
Facet w kinie z przyjemnością ogląda niezły film. Nagle od typka przed nim zaczyna dolatywać charakterystyczny smród. Facet klepie nieznajomego w ramię.
- Przepraszam… Czy pan się zesrał?
- Tak, a o co chodzi?

Jeszcze niedawno myślałem (i przyznaję to z pewną dozą wstydu), że ten mało wyszukany dowcip nigdy nie przestanie mnie bawić. No genialnie absurdalny w swojej prostocie. Nie mogłem jednak przypuszczać, że smród w kinie stanie się sprawą powszechną, a ludzie będą chcieli płacić stosunkowo duże sumki, by zaciągnąć się zgnilizną.

4DX. Znacie? Kojarzycie chociaż? W Polsce sale kinowe wyposażone w tę technologię funkcjonują już od prawie dwóch lat. Jeśli nie wiecie o co chodzi, to w telegraficznym skrócie: widz rozsiada się w wygodnym fotelu, a ten w odpowiednim momencie potrafi „rzucić” nim w dowolnym kierunku, prysnąć w oko – daj Boże – wodą, dmuchnąć wiatrem, rozpylić mgłę. No i potrafi śmierdzieć jak kibel w PKP, gdy sytuacja tego wymaga. Zresztą wygooglujcie sobie.

Robi wrażenie, trudno zaprzeczyć. Zastanawiam się tylko, po co nam to? Wyobraźnia już nie wystarczy? Czy kino nie powinno jej pobudzać zamiast zastępować? Musimy dosłownie dostać efektem specjalnym w czoło, by wiadomość o nim dotarła do mózgu?

Na szybko przewertowałem w głowie moją filmową półkę z napisem „Ale takie naprawdę zajebiste” i wiecie co? Trudno mi przypomnieć sobie choć jeden, którego oglądanie mogłoby sprawić mi więcej przyjemności dzięki 4DX. Przykłady? Pan życia i śmierci, Siedem dusz, American Gangster, Piękny umysł, Siedem, Million Dollar Baby. Z każdego z nich można byłoby zupełnie wyciąć fajerwerki, a i tak nie oderwałbym wzroku od ekranu. Bo to nie efekty są ich siłą, a świetni aktorzy sprzedający jeszcze lepsze scenariusze.

Obawiam się, że upowszechnienie tej technologii ściągnie na kina podobne nieszczęście, jak niegdyś 3D. Kinematografię zalały wtedy denne filmy reżyserowane specjalnie pod możliwości tych śmiesznych okularów. Było szybko, głośno, efektownie i wybuchowo. Niestety scenariusze tych dzieł zawstydziliby nawet ludzie od Klanu i Plebanii.

Od nowinek technologicznych w kinematografii nie tylko nie uciekniemy, ale wręcz nie powinniśmy tego robić. Starajmy się jednak nie przedobrzyć. Bo jeszcze chwila i obudzimy się w momencie, gdy wybierając się na film pokroju genialnego Fight Clubu dostaniemy w mordę już od kasjerki, a później też od biletera. I jeszcze dopłacimy za tę przyjemność 20 zł.

Nie wiesz, co pokazać w TV? Poka cycki!

adam zkt. eva

Jeśli wydawało wam się, że nie ma fizycznej możliwości, by na ekranach waszych telewizorów zagościło coś głupszego niż reality show (?) „Rolnik szuka żony” to… mieliście rację. WYDAWAŁO WAM SIĘ. W lutym poprzeczka telewizyjnej żenady zostanie zagrzebana w mulistym dnie rekordowo głęboko.

Z moich pobieżnych obserwacji wynika, że kanał TLC nie słynie z serwowania rozrywki na wysokim poziomie. To raczej telewizyjny odpowiednik obskurnej budki z chińskim żarciem na środku tandetnego targowiska. Jesteś w stanie zjeść tam obiad tylko pod warunkiem, że Twój żołądek już dawno przysechł do kręgosłupa, a promieniu dziesięciu kilometrów nie istnieje absolutnie żadne inne pożywienie poza bezpańskimi psami i chorym gołębiem. Nie przesadzam. Rzućcie okiem na ramówkę:

tv TLC

Na tym tle nawet „Idź na całość” byłoby prawdziwą intelektualną ucztą, prawda? Okazuje się jednak, że bez cienia żenady można zaserwować widzom coś jeszcze głupszego.

W lutym TLC rozpocznie emisję programu „Adam szuka Ewy”. Tytuł i scenariusz pozornie nie wydają się ani specjalnie odkrywcze, ani tym bardziej szokujące. Ot, kolejne „show”, w którym wyrzeźbione pustaki uganiają się za głupiutkimi laskami. Jeszcze jedna wylęgarnia Trybsonów i jego gąsek. Różnica polega jednak na okolicznościach. Otóż format nagrywany był na bezludnej wyspie, a Adamowie i Ewy randkują… zupełnie nago.


Panie i panowie, oto na waszych oczach szczucie cycem w telewizji zostało zdefiniowane na nowo. Granica chłamu na srebrnym ekranie znów złamana. W natłoku programów polegających na swataniu par naprawdę trudno przebić się z nową propozycją, więc najprościej wrócić do tego, co sprzeda się zawsze i wszędzie – do cycków. Przecież nic nie podnosi słupków oglądalności efektywniej niż granie na najniższych instynktach.

Format został wymyślony w Holandii i podobno bije tam rekordy popularności. To akurat całkiem zrozumiałe. Jeśli notorycznie wciągasz do płuc opary marihuany, doskonałą rozrywką może okazać się nawet śledzenie wędrówki kontynentów. Problem polega na tym, że tutaj nad Wisłą możemy legalnie odurzać się wyłącznie alkoholem. A dawka wódki pozwalająca na bezbolesne obejrzenie jednego odcinka programu tego sortu kilkakrotnie przekracza tę śmiertelną.

„Slap her” podbija sieć. Naprawdę trzeba was tego uczyć?

Ponad dwa miliony odsłon, kilkanaście tysięcy lajków, ponad 400 komentarzy. Wszystko w zaledwie dwa dni. I wcale nie chodzi o nowe „Gangnam style” czy wygłupy Wardęgi. Takie statystyki wykręcił viral przypominający, że mężczyźni nie powinni… bić kobiet. Naprawdę trzeba was tego znowu uczyć?!

Nie ma sensu, bym marnował klawiaturę rozpisując się na temat samego klipu. Jeśli jeszcze go nie widzieliście, kliknijcie poniżej.
 
No klip jak klip. Mamy budzące sympatię dzieci i przyjemne plumkanie na pianinie. Wszystko nieźle nakręcone i zmontowane. Nie sądzę jednak, by to właśnie te aspekty miały największy wpływ na jego wielką popularność. A jeśli nie one, to musi chodzić o tematykę i ten fakt lekko mnie przeraził.

Nie żyjemy w idealnym świecie. Zdaję sobie sprawę, że istnieją zwyrodnialcy, którzy po pracy zamiast wypić piwko przed telewizorem wolą bez powodu lać swoje kobiety jak mokre żyto. Moim zdaniem tacy szmaciarze powinni być wystawiani na widok publiczny nago. Każdy mógłby się wtedy przekonać, że frustracja, którą wyładowują na kobietach, spowodowana jest mikroskopijnymi rozmiarami ich penisów.

Wydawało mi się jednak, że to margines. Problem społeczny o wiele mniejszy niż chociażby kierowcy wsiadający za kółko w towarzystwie trzech promili. Albo wegetarianie znęcający się nad warzywami bez cienia refleksji, że one przecież też żyją i czują. Statystyki powyższego virala mówią co innego, więc pozwólcie, że i ja dorzucę swoje trzy grosze do jego edukacyjnej wymowy.

Drodzy panowie, podbijanie kobietom oczu nie jest najlepszym sposobem na wyrażanie szacunku. Powinniście dbać, by były szczęśliwe, co w dzisiejszych czasach jest bajecznie proste. Jeszcze trzysta lat wstecz przykładowe zaproszenie dziewczyny do kina było koszmarem. Zanim przyjechaliście po nią swoim najlepszym koniem, musieliście wezwać dźwig, by w misternie wyprasowanej zbroi w ogóle na niego wsiąść.

Należało też udawać, że jazda konna z toną blachy wokół krocza wcale nie sprawia bólu. A jeśli mieliście szczęście i dziewczyna po wszystkim zaprosiła was na drinka, po drodze do jej gustownie umeblowanej wieży trzeba było uciąć łeb smokowi. Pomijam drobnostki typu przenoszenie nad kałużą, które drobnostkami były tylko w przypadku, gdy wasza randka nie nosiła nazwiska Grycan.

Postęp technologiczny skasował wiele z tych niewygód. Dziś wystarczy nosić nad nimi parasol, pomóc zdjąć płaszcz, zapytać jak minął dzień i nie zasnąć słuchając odpowiedzi. Od czasu do czasu wręczyć kwiaty i rzucić jakiś błyskotliwy komplement (nie, „jesteś fajna dupa z twarzy” nie jest błyskotliwe). W skrajnej sytuacji dać komuś w pysk w ich obronie. Łatwizna. Oczywiście wiem, że nie zawsze na to zasługują. Wiem, że często doprowadzają nas do szału, całkowicie wyprowadzają z równowagi. Ale jeśli poczujecie, że w mimowolnym skurczu dłoń zaciska wam się w pięść, jest na to prosty sposób. Biegnijcie do łazienki i pierdolnijcie głową w umywalkę. Przejdzie.

Na koniec mała uwaga na wypadek, gdyby jakaś „przysłowiowa prof. Magdalena Środa” zechciała skomentować moje poglądy z wykorzystaniem terminów „umacnianie macho-stereotypów” albo „gender” czy „feminizm” (możecie znaleźć kilka takich pod filmikiem). O ile uważam swój światopogląd za postępowy i liberalny, o tyle w kwestii stosunków na linii kobieta-mężczyzna pozostaję stuprocentową konserwą. Jeśli uważasz, że tkwię w średniowieczu, jest mi z tego powodu bardzo wszystko jedno. Podoba mi się tutaj i nie zamierzam się nigdzie ruszać.