Śmierdzi mi tu słabym kinem

4dx
Facet w kinie z przyjemnością ogląda niezły film. Nagle od typka przed nim zaczyna dolatywać charakterystyczny smród. Facet klepie nieznajomego w ramię.
- Przepraszam… Czy pan się zesrał?
- Tak, a o co chodzi?

Jeszcze niedawno myślałem (i przyznaję to z pewną dozą wstydu), że ten mało wyszukany dowcip nigdy nie przestanie mnie bawić. No genialnie absurdalny w swojej prostocie. Nie mogłem jednak przypuszczać, że smród w kinie stanie się sprawą powszechną, a ludzie będą chcieli płacić stosunkowo duże sumki, by zaciągnąć się zgnilizną.

4DX. Znacie? Kojarzycie chociaż? W Polsce sale kinowe wyposażone w tę technologię funkcjonują już od prawie dwóch lat. Jeśli nie wiecie o co chodzi, to w telegraficznym skrócie: widz rozsiada się w wygodnym fotelu, a ten w odpowiednim momencie potrafi „rzucić” nim w dowolnym kierunku, prysnąć w oko – daj Boże – wodą, dmuchnąć wiatrem, rozpylić mgłę. No i potrafi śmierdzieć jak kibel w PKP, gdy sytuacja tego wymaga. Zresztą wygooglujcie sobie.

Robi wrażenie, trudno zaprzeczyć. Zastanawiam się tylko, po co nam to? Wyobraźnia już nie wystarczy? Czy kino nie powinno jej pobudzać zamiast zastępować? Musimy dosłownie dostać efektem specjalnym w czoło, by wiadomość o nim dotarła do mózgu?

Na szybko przewertowałem w głowie moją filmową półkę z napisem „Ale takie naprawdę zajebiste” i wiecie co? Trudno mi przypomnieć sobie choć jeden, którego oglądanie mogłoby sprawić mi więcej przyjemności dzięki 4DX. Przykłady? Pan życia i śmierci, Siedem dusz, American Gangster, Piękny umysł, Siedem, Million Dollar Baby. Z każdego z nich można byłoby zupełnie wyciąć fajerwerki, a i tak nie oderwałbym wzroku od ekranu. Bo to nie efekty są ich siłą, a świetni aktorzy sprzedający jeszcze lepsze scenariusze.

Obawiam się, że upowszechnienie tej technologii ściągnie na kina podobne nieszczęście, jak niegdyś 3D. Kinematografię zalały wtedy denne filmy reżyserowane specjalnie pod możliwości tych śmiesznych okularów. Było szybko, głośno, efektownie i wybuchowo. Niestety scenariusze tych dzieł zawstydziliby nawet ludzie od Klanu i Plebanii.

Od nowinek technologicznych w kinematografii nie tylko nie uciekniemy, ale wręcz nie powinniśmy tego robić. Starajmy się jednak nie przedobrzyć. Bo jeszcze chwila i obudzimy się w momencie, gdy wybierając się na film pokroju genialnego Fight Clubu dostaniemy w mordę już od kasjerki, a później też od biletera. I jeszcze dopłacimy za tę przyjemność 20 zł.

Nie wiesz, co pokazać w TV? Poka cycki!

adam zkt. eva

Jeśli wydawało wam się, że nie ma fizycznej możliwości, by na ekranach waszych telewizorów zagościło coś głupszego niż reality show (?) „Rolnik szuka żony” to… mieliście rację. WYDAWAŁO WAM SIĘ. W lutym poprzeczka telewizyjnej żenady zostanie zagrzebana w mulistym dnie rekordowo głęboko.

Z moich pobieżnych obserwacji wynika, że kanał TLC nie słynie z serwowania rozrywki na wysokim poziomie. To raczej telewizyjny odpowiednik obskurnej budki z chińskim żarciem na środku tandetnego targowiska. Jesteś w stanie zjeść tam obiad tylko pod warunkiem, że Twój żołądek już dawno przysechł do kręgosłupa, a promieniu dziesięciu kilometrów nie istnieje absolutnie żadne inne pożywienie poza bezpańskimi psami i chorym gołębiem. Nie przesadzam. Rzućcie okiem na ramówkę:

tv TLC

Na tym tle nawet „Idź na całość” byłoby prawdziwą intelektualną ucztą, prawda? Okazuje się jednak, że bez cienia żenady można zaserwować widzom coś jeszcze głupszego.

W lutym TLC rozpocznie emisję programu „Adam szuka Ewy”. Tytuł i scenariusz pozornie nie wydają się ani specjalnie odkrywcze, ani tym bardziej szokujące. Ot, kolejne „show”, w którym wyrzeźbione pustaki uganiają się za głupiutkimi laskami. Jeszcze jedna wylęgarnia Trybsonów i jego gąsek. Różnica polega jednak na okolicznościach. Otóż format nagrywany był na bezludnej wyspie, a Adamowie i Ewy randkują… zupełnie nago.


Panie i panowie, oto na waszych oczach szczucie cycem w telewizji zostało zdefiniowane na nowo. Granica chłamu na srebrnym ekranie znów złamana. W natłoku programów polegających na swataniu par naprawdę trudno przebić się z nową propozycją, więc najprościej wrócić do tego, co sprzeda się zawsze i wszędzie – do cycków. Przecież nic nie podnosi słupków oglądalności efektywniej niż granie na najniższych instynktach.

Format został wymyślony w Holandii i podobno bije tam rekordy popularności. To akurat całkiem zrozumiałe. Jeśli notorycznie wciągasz do płuc opary marihuany, doskonałą rozrywką może okazać się nawet śledzenie wędrówki kontynentów. Problem polega na tym, że tutaj nad Wisłą możemy legalnie odurzać się wyłącznie alkoholem. A dawka wódki pozwalająca na bezbolesne obejrzenie jednego odcinka programu tego sortu kilkakrotnie przekracza tę śmiertelną.

„Slap her” podbija sieć. Naprawdę trzeba was tego uczyć?

Ponad dwa miliony odsłon, kilkanaście tysięcy lajków, ponad 400 komentarzy. Wszystko w zaledwie dwa dni. I wcale nie chodzi o nowe „Gangnam style” czy wygłupy Wardęgi. Takie statystyki wykręcił viral przypominający, że mężczyźni nie powinni… bić kobiet. Naprawdę trzeba was tego znowu uczyć?!

Nie ma sensu, bym marnował klawiaturę rozpisując się na temat samego klipu. Jeśli jeszcze go nie widzieliście, kliknijcie poniżej.
 
No klip jak klip. Mamy budzące sympatię dzieci i przyjemne plumkanie na pianinie. Wszystko nieźle nakręcone i zmontowane. Nie sądzę jednak, by to właśnie te aspekty miały największy wpływ na jego wielką popularność. A jeśli nie one, to musi chodzić o tematykę i ten fakt lekko mnie przeraził.

Nie żyjemy w idealnym świecie. Zdaję sobie sprawę, że istnieją zwyrodnialcy, którzy po pracy zamiast wypić piwko przed telewizorem wolą bez powodu lać swoje kobiety jak mokre żyto. Moim zdaniem tacy szmaciarze powinni być wystawiani na widok publiczny nago. Każdy mógłby się wtedy przekonać, że frustracja, którą wyładowują na kobietach, spowodowana jest mikroskopijnymi rozmiarami ich penisów.

Wydawało mi się jednak, że to margines. Problem społeczny o wiele mniejszy niż chociażby kierowcy wsiadający za kółko w towarzystwie trzech promili. Albo wegetarianie znęcający się nad warzywami bez cienia refleksji, że one przecież też żyją i czują. Statystyki powyższego virala mówią co innego, więc pozwólcie, że i ja dorzucę swoje trzy grosze do jego edukacyjnej wymowy.

Drodzy panowie, podbijanie kobietom oczu nie jest najlepszym sposobem na wyrażanie szacunku. Powinniście dbać, by były szczęśliwe, co w dzisiejszych czasach jest bajecznie proste. Jeszcze trzysta lat wstecz przykładowe zaproszenie dziewczyny do kina było koszmarem. Zanim przyjechaliście po nią swoim najlepszym koniem, musieliście wezwać dźwig, by w misternie wyprasowanej zbroi w ogóle na niego wsiąść.

Należało też udawać, że jazda konna z toną blachy wokół krocza wcale nie sprawia bólu. A jeśli mieliście szczęście i dziewczyna po wszystkim zaprosiła was na drinka, po drodze do jej gustownie umeblowanej wieży trzeba było uciąć łeb smokowi. Pomijam drobnostki typu przenoszenie nad kałużą, które drobnostkami były tylko w przypadku, gdy wasza randka nie nosiła nazwiska Grycan.

Postęp technologiczny skasował wiele z tych niewygód. Dziś wystarczy nosić nad nimi parasol, pomóc zdjąć płaszcz, zapytać jak minął dzień i nie zasnąć słuchając odpowiedzi. Od czasu do czasu wręczyć kwiaty i rzucić jakiś błyskotliwy komplement (nie, „jesteś fajna dupa z twarzy” nie jest błyskotliwe). W skrajnej sytuacji dać komuś w pysk w ich obronie. Łatwizna. Oczywiście wiem, że nie zawsze na to zasługują. Wiem, że często doprowadzają nas do szału, całkowicie wyprowadzają z równowagi. Ale jeśli poczujecie, że w mimowolnym skurczu dłoń zaciska wam się w pięść, jest na to prosty sposób. Biegnijcie do łazienki i pierdolnijcie głową w umywalkę. Przejdzie.

Na koniec mała uwaga na wypadek, gdyby jakaś „przysłowiowa prof. Magdalena Środa” zechciała skomentować moje poglądy z wykorzystaniem terminów „umacnianie macho-stereotypów” albo „gender” czy „feminizm” (możecie znaleźć kilka takich pod filmikiem). O ile uważam swój światopogląd za postępowy i liberalny, o tyle w kwestii stosunków na linii kobieta-mężczyzna pozostaję stuprocentową konserwą. Jeśli uważasz, że tkwię w średniowieczu, jest mi z tego powodu bardzo wszystko jedno. Podoba mi się tutaj i nie zamierzam się nigdzie ruszać.

Była już w lodach i czekoladzie. Teraz dodali chili do piwa

Kojarzycie tę głupawą historyjkę z „Księgi dżungli”? O koleżce imieniem Mowgli, którego w zniszczonej łódce i wiklinowym koszyku znajdują, a później wychowują dzikie zwierzęta? Otóż okazuje się, że wcale nie jest taka głupawa. Podejrzewam, że sam przeżyłem podobną przygodę.

Z pewnymi znaczącymi różnicami. Nie urodziłem się w Indiach, tylko w Mexico City, miałem na imię Carlos, a podczas mojego wiklinowego rejsu do dżungli musiałem gdzieś źle skręcić. W efekcie dwoje osób podających się dziś za moich biologicznych rodziców wyłowiło koszyk z noworodkiem z Wisły u stóp Wawelu.

Świadczą o tym trzy cechy, które towarzyszą mi odkąd pamiętam. Sympatia do języka hiszpańskiego (próbuję go właśnie opanować), słabość do kobiet o ciemnej karnacji, ciemnych włosach i imionach kończących się na „A” oraz absolutne uwielbienie do zdecydowanie zbyt ostrego żarcia. Zwłaszcza to ostatnie w moim przypadku zasługuje na termin medyczny kończący się na „filia”, co poprę dwoma przykładami.

Całkiem niedawno, wracając z kumplami z imprezy zdecydowanie za rano, wstąpiłem na kebab. „Poproszę jeden z wołowiną. Ale taki naprawdę ostry” – rzuciłem do dziewczyny za ladą bełkotliwą polszczyzną. Podając mi kilka chwil później cieplutkie zawiniątko uśmiechała się złowrogo. Kilka lat wcześniej w Giżycku poprosiłem kelnera o najostrzejszą pizzę, jaką są w stanie przyrządzić (pizzeria przy kanale, tuż obok tego ruchomego mostu. Jeśli jeszcze istnieje – polecam). Popatrzył na mnie, jakbym właśnie poprosił go o wymierzenie 25 razów biczem na gołe plecy, ale zamówienie zrealizowali.

W obu przypadkach obsługa z zaciekawieniem przyglądała się, czy będę w stanie zjeść to, co mi podano. W obu przypadkach na czoło wystąpiły mi zimne poty, a do nosa musiałem włożyć tampony. W obu przypadkach czułem się, jakbym wlewał sobie do przełyku płynne żelazo. 

I w obu przypadkach było mi taaaaak cudownie!

Tak już mam i co mi zrobicie? Uwielbiam potrawy ostre i bezkompromisowe, jak maczety krakowskich chłopaków od mocnych wrażeń. Nie dziwcie się zatem, że mały Meksykanin siedzący w mojej głowie zaczął nieznośnie krzyczeć „Andele! Andele!”, gdy dowiedziałem się, że na półki sklepowe trafiło to:
piwo chili

Grand Imperial Porter Chili od Browaru Amber. Połączenie napoju, który dla każdego szanującego się faceta jest chlebem w płynie i przyprawy, która czyni moje życie szczęśliwszym. Nie mogłem go nie spróbować.

Pewnie powinienem teraz powiedzieć wam coś o barwie. I o zapachu. I bukiecie smaku. I gęstości piany. Niestety takich informacji musicie poszukać gdzie indziej. Po pierwsze zupełnie się na tym nie znam, a po drugie mam to gdzieś. Piwo ma mi smakować. Nic więcej. Wymagam od niego tylko tyle, by grzecznie siedziało w lodówce i było w pełnej gotowości, gdy zechcę podarować sobie trochę przyjemności i relaksu.

To wywiązuje się z tej roli wyśmienicie.

Nie spodziewałem się piwnego odpowiednika tabasco i go nie dostałem. Smak chili wyraźnie, ale nienachalnie drapie gardło. Jeśli znacie czekoladę znanej firmy z tym dodatkiem, będziecie wiedzieć, jaki to poziom intensywności. Takie przyjemne łaskotanie.

Tak, „przyjemne” jest dla Grand Imperial Porter Chili najlepszym określeniem. Nie wcisnęło mnie w fotel, nie zawyłem z rozkoszy piosenki z "Desperado". Ale jest wystarczająco przyjemne, bym sięgnął po nie raz jeszcze. Producent twierdzi, że idealnie sprawdza się jako dodatek do deserów lodowych i dań z grilla. Z deserów lodowych najbardziej lubię whiskey na lodzie, więc tutaj nie dojdziemy do porozumienia. Ale majówkową karkówkę chętnie nim popiję.

O ile znów nie będę musiał zwiedzić połowy miasta zanim je znajdę.