Była już w lodach i czekoladzie. Teraz dodali chili do piwa

Kojarzycie tę głupawą historyjkę z „Księgi dżungli”? O koleżce imieniem Mowgli, którego w zniszczonej łódce i wiklinowym koszyku znajdują, a później wychowują dzikie zwierzęta? Otóż okazuje się, że wcale nie jest taka głupawa. Podejrzewam, że sam przeżyłem podobną przygodę.

Z pewnymi znaczącymi różnicami. Nie urodziłem się w Indiach, tylko w Mexico City, miałem na imię Carlos, a podczas mojego wiklinowego rejsu do dżungli musiałem gdzieś źle skręcić. W efekcie dwoje osób podających się dziś za moich biologicznych rodziców wyłowiło koszyk z noworodkiem z Wisły u stóp Wawelu.

Świadczą o tym trzy cechy, które towarzyszą mi odkąd pamiętam. Sympatia do języka hiszpańskiego (próbuję go właśnie opanować), słabość do kobiet o ciemnej karnacji, ciemnych włosach i imionach kończących się na „A” oraz absolutne uwielbienie do zdecydowanie zbyt ostrego żarcia. Zwłaszcza to ostatnie w moim przypadku zasługuje na termin medyczny kończący się na „filia”, co poprę dwoma przykładami.

Całkiem niedawno, wracając z kumplami z imprezy zdecydowanie za rano, wstąpiłem na kebab. „Poproszę jeden z wołowiną. Ale taki naprawdę ostry” – rzuciłem do dziewczyny za ladą bełkotliwą polszczyzną. Podając mi kilka chwil później cieplutkie zawiniątko uśmiechała się złowrogo. Kilka lat wcześniej w Giżycku poprosiłem kelnera o najostrzejszą pizzę, jaką są w stanie przyrządzić (pizzeria przy kanale, tuż obok tego ruchomego mostu. Jeśli jeszcze istnieje – polecam). Popatrzył na mnie, jakbym właśnie poprosił go o wymierzenie 25 razów biczem na gołe plecy, ale zamówienie zrealizowali.

W obu przypadkach obsługa z zaciekawieniem przyglądała się, czy będę w stanie zjeść to, co mi podano. W obu przypadkach na czoło wystąpiły mi zimne poty, a do nosa musiałem włożyć tampony. W obu przypadkach czułem się, jakbym wlewał sobie do przełyku płynne żelazo. 

I w obu przypadkach było mi taaaaak cudownie!

Tak już mam i co mi zrobicie? Uwielbiam potrawy ostre i bezkompromisowe, jak maczety krakowskich chłopaków od mocnych wrażeń. Nie dziwcie się zatem, że mały Meksykanin siedzący w mojej głowie zaczął nieznośnie krzyczeć „Andele! Andele!”, gdy dowiedziałem się, że na półki sklepowe trafiło to:
piwo chili

Grand Imperial Porter Chili od Browaru Amber. Połączenie napoju, który dla każdego szanującego się faceta jest chlebem w płynie i przyprawy, która czyni moje życie szczęśliwszym. Nie mogłem go nie spróbować.

Pewnie powinienem teraz powiedzieć wam coś o barwie. I o zapachu. I bukiecie smaku. I gęstości piany. Niestety takich informacji musicie poszukać gdzie indziej. Po pierwsze zupełnie się na tym nie znam, a po drugie mam to gdzieś. Piwo ma mi smakować. Nic więcej. Wymagam od niego tylko tyle, by grzecznie siedziało w lodówce i było w pełnej gotowości, gdy zechcę podarować sobie trochę przyjemności i relaksu.

To wywiązuje się z tej roli wyśmienicie.

Nie spodziewałem się piwnego odpowiednika tabasco i go nie dostałem. Smak chili wyraźnie, ale nienachalnie drapie gardło. Jeśli znacie czekoladę znanej firmy z tym dodatkiem, będziecie wiedzieć, jaki to poziom intensywności. Takie przyjemne łaskotanie.

Tak, „przyjemne” jest dla Grand Imperial Porter Chili najlepszym określeniem. Nie wcisnęło mnie w fotel, nie zawyłem z rozkoszy piosenki z "Desperado". Ale jest wystarczająco przyjemne, bym sięgnął po nie raz jeszcze. Producent twierdzi, że idealnie sprawdza się jako dodatek do deserów lodowych i dań z grilla. Z deserów lodowych najbardziej lubię whiskey na lodzie, więc tutaj nie dojdziemy do porozumienia. Ale majówkową karkówkę chętnie nim popiję.

O ile znów nie będę musiał zwiedzić połowy miasta zanim je znajdę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz